7. Życie na wodzie

Pamiętam jakie wrażenie zrobiły na mnie zdjęcia rybaków z Inle Lake, które Zabora przywiózł z Birmy kilka lat temu.Wiosłujący nózią panowie w słomianych kapeluszach, łodzie – dłubanki, bambusowe kosze do łowienia ryb… Kosmos…

Dziś jednak udaję się nad Inle sceptycznie nastawiony. Kolejne napotkane osoby mówią, że drogo, że komercyjnie, że nudno…

Więc jesteśmy, bo być w Birmie i nie widzieć Inle, to jak być w Gryficach i nie widzieć skansenu kolejki wąskotorowej ;)
jednak ze względu na powyższe pobyt planujemy tylko na jeden dzień.

Rozczarowań ciąg dalszy? Niekoniecznie…

Wieczorem, w czasie spaceru po Nyaungshwe bez trudu znajduję przewodnika (w zasadzie to on mnie znajduje), który za cenę znacznie niższą od oferowanej w hotelu oferuje całodzienny pobyt na jeziorze. Dowiaduję się, że w programie standardowo: wypłynięcie po śniadaniu, ok. 9″, w programie tzw. małe, lub duże koło, różniące się ilością odwiedzanych świątyń, restauracji, manufaktur srebra, tekstyliów. Na koniec bjutifulsanset. Okej mister?

Nie okej- mówię mu. Wypływamy o 6″. Żadnych kół dużych-małych, żadnych świątyń, manufaktur, restauracji i posągów buddy z piwnym brzuszkiem. Prawdziwe, wolne od turystów życie na jeziorze , a w momencie robienia zdjęć: stop, prawo, lewo -to moje jedyne oczekiwania. Okej mister botdrajwer?
Eeee, yyyy……. Okej….. (bez entuzjazmu, wszak odpada prowizja za dowiezienie dewizowego turysty w kilka kluczowych miejsc…)
Następnego dnia o świcie, jak się przekonuję, będzie z nami płynął brat faceta, z którym rozmawiałem. Niestety zupełnie nie znający angielskiego, ale spoko, rzekomo „o wszystkim wiedzący”. Ughhhh…
Koniec końców mamy naprawdę sporo szczęścia. Nasz nowy przyjaciel okazuje się być nieziemsko sympatycznym człowiekim, a bariera językowa zdaje się niewiele znaczyć. Po kilku szotach rybaków o wschodzie słońca zabiera nas do wsi na jeziorze, w której sam mieszka.
Ani się oglądamy, a stajemy się gośćmi w jego domu. Domownicy przejęci, my także… Sympatycznym konwersacjom przy herbacie nie ma końca… :
– tu mieszkacie i pracujecie?
– jessjess
– to wasze dzieci?
– jassjess
– jakie mają imiona?
– jessjess
(…)
– a w łeb chcesz? ;)
A zupełnie serio – niesamowite uczucie widzieć prawdziwe Inle. Obserwować jego mieszkańców w czasie wykonywania codziennych czynności, dalekich od zadań związanych z turystycznym charakterem jeziora (w „naszej” części nie spotykamy tego dnia ani jednego turysty!)
Ponowny kontakt z Birmą „zza hipermarketu”…
kibelek:

Tego dnia pozwalamy sobie na jeszcze jedną „nie-turystyczną” ekstrawagancję. Na środku jeziora ładujemy się do wody i długo z niej nie wychodzimy. Dołącza do nas botdrajwer.
– wskakujesz?
– jessjess…
Po kąpieli po raz pierwszy -i ostatni- mam na sobie longyi. Zdjęć za nic w świecie nie zamieszczę :)

Kończy się nasz dzień nad Inle. Na horyzoncie pyrkoczące łodzie z turystami, którzy zaliczyli swoje małe/duże koło, teraz schowani pod parasolami chroniącymi przed promieniami słońca i bryzą, mkną do swoich hoteli… Nieopisane uczucie…

W bonusie mamy jeszcze słodziakowy zachód słońca.
Sansetowi rybacy także dopisują ;)

Comment

Your email is never published or shared. Required fields are marked *