3. Bez drapaczy chmur…

Moje pierwsze chwile w Birmie… Podczas podróży kilkakrotnie mam łzy w oczach. Tak się dzieje w momencie kiedy wjeżdżam do Rangunu i gdy żegnam go w drodze powrotnej…

Z lotniska w stronę hostelu jadę skrzypiącym autobusem bez szyb. U nas podobne pojazdy służą strażakom do ćwiczeń: gaszenie/podpalanie/gaszenie/podpalanie (ten egzemplarz najwyraźniej nasłużył się fajermenom; czas go wyprowadzić na drogę).

Pomimo, że Rangun jest 5 milionowym miastem, największą w Birmie metropolią, przemieszczając się po jego ulicach nietrudno odnieść wrażenie, że czas się tutaj zatrzymał jakieś 30 lat temu. Na mainstreetach owszem, ruch podobny do tego, ktory widziałem w Bkk, jednak tutejsze ulice to często utwardzone szutrowe drogi, na których trudno o jakiekolwiek oznakowania, sygnalizację świetlną, itp. Nawet jeśli jest, to sygnalizacja sobie, a ruch uliczny sobie. Wśród pojazdów królują birnejskie i chińskie produkcje w roczniku 30+. Świateł może nie być, kabiny, siedzenia także, silnik można trzymać na kolanach, ważne żeby klakson był i solidne orurowanie, bo na pace musi się zmieścić jakieś 40 osób z inwentarzem.

Za chodniki dla pieszych najcześciej robią pozakrywane betonowymi płytami kanały ściekowe, na których ustawiają sie sprzedawcy ze swoimi kramami wonnych różności. Często nie ma nawet płyt, zatem trzeba przemykać pomiędzy „pędzącymi” po ulicy pojazdami.
Po kilku dniach dochodzimy do wprawy w poruszaniu się po ulicach: najpierw do połowy jezdni, czekasz i czujesz jak nogawki furkoczą od mijających cię na żyletki pojazdów, potem szybki slalomik i już jesteś na „chodniku”. A, i wieczorem trzeba być jasno ubranym, albo mieć znaczek odblaskowy „bezpieczny na drodze”. Od 19″ lubi nie być prądu, niektóre pojazdy jeżdżą bez świateł, można zatem wpakować się pod koła.

Na chodnikach, ulicach liczne krwiste plamy plwocin po betelu- birnejskiej używce, którą żują niemal wszyscy mężczyźni.
Birma to jedno wielkie plucie na czerwono. Jeden wielki piękny czerwony uśmiech.

Szukając czegoś co mogłoby nas podrzucić do Shwedagon Paya, jakieś 300 m. od hostelu odkrywamy osadę, ktora zbudowana została przy nieczynnym trakcie kolejowym.
Po raz pierwszy mamy okazję doświadczyć słynnej birmańskiej życzliwości, serdeczności i tubylczej ciekawości „innego” świata.
Pomimo ubóstwa w jakim żyją nasi od-pierwszego-pozdrowienia-przyjaciele z torowiska, nieopisana radość i ciepło im towarzyszy. Pokazują nam swoje zagrody, przedstawiają znajomych, rodzinę. Proszą o zrobienie zdjęcia. Jakże to różne od marokańskiego no-photo…

Dzieci (te rozwalają moje serce jeszcze kilka razy w Birmie) Umorusane, roześmiane. Zachłannie oglądające zdjęcia na ekranie aparatu. Nieznające… wlaściwie niczego nie znające. Latawiec z papierowej torebki, kółko, kijek… W oczach brak oznak rozpaczy, że netowy transfer siadł i fejsbuk się tnie…

Z powyższym obrazem scierają nam się w Rangunie dwie rzeczy: wspomniana  Shwedagon Paya i market, ktory odwiedzamy zaraz po torowisku.
Ocean Centre to coś w rodzaju naszego Tesco. Doskonale zaopatrzony, klimatyzowany. Wejścia strzegą strażnicy w ilości równej tych na lotnisku, tutaj dodatkowo z wykrywaczami metalu. Wpuszczają nas bez kontroli. Miejscowym nie odpuszczają.
W samym markecie dziwnie pusto. 50 m. za jego plecami nasze torowisko…
Nigdzie indziej w Birmie nie spotykamy już tak dużych kontrastów.

Europejczyk w Birmie traktowany jest wyjątkowo. Pozdrawiają go na każdym kroku, otwierają drzwi od samochodu, chcą nosić plecak, częstują tym co mają najlepsze i nie wyciągaja ręki po zapłatę…
Nie doświadczą tego ci, którzy przemykają taksówkami od hotelu do hotelu, od świątyni do restauracji i z powrotem. Wystarczy jednak, jak w przypadku naszego torowiska, wejść w jedną z bocznych uliczek, oddalić się 300m od hotelu…
Przy okazji, gdyby ktoś się zastanawiał nad bezpieczeństwem w Birmie, tłumaczę: pomimo tego, że w każdym z odwiedzanych miejsc wbijam się (często również sam, o świcie) w pozornie bardzo mroczne miejsca, obładowany fotograficznym sprzętem, nigdy nie czuję najmniejszego choćby zagrożenia,  nie spotykam się z jakimkolwiek przejawem nieżyczliwości. Wręcz przeciwnie!
Podobnie w hotelu. Po kilku dniach pobytu w Birmie zostawiam na wierzchu w pokoju hotelowym aparat, kasę. Rzecz nie do pomyślenia w Bangkoku. Jak mniemam, także w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Jak się później dowiaduję, w Birmie najniższą karą za kradzież jest 7 lat więzienia, nikomu zatem nie przychodzi do głowy sięgać po cudze. O karach za cięższe przestępstwa nawet nie myślę.

Skoro o kasie mowa, poniżej równowartość 300 $. Portfel bezużyteczny, recepturka – owszem :)

Późnym popołudniem docieramy do świątyni Shwedagon, birmańskiej Częstochowy i Lichenia w jednym. Miejsca, w którym według wierzeń, ukrytych zostało 8 włosów buddy. Górująca nad miastem, lśniąca złotem, otoczona 72 mniejszymi stupami tworzy niezwykły, wspomniany uprzednio kontrast z biednym szarym Rangunem.

Jak nie lubię cepeliady, złotych iluminacji, tak obok tej nie mogę przejść obojętnie. Tylko, że… no właśnie, czy aby na pewno można o Shwedagon powiedzieć: cepelia, tandeta…?
Pagoda pokryta jest z blisko 10000 szczerozłotych płytek, z których każda waży kilka kilogramów. Dodatkowo zdobiona jest 5000 tysiącami diamentów o łącznej wadze 2200 karatów i innymi drogocennymi kamieniami. Niezliczone ilości złota i kosztowności znajdują sie także wewnątrz samej pagody.
Robi wrażenie, prawda? Na żywo jeszcze większe :)
Jak na teren każdej birmańskiej świątyni, klasztoru, prywatnego domu, czasami nawet restauracji, wchodzimy do Shwedagon boso, z przytroczonymi do plecaka japonkami (koniec końców Gen kupił JEDNĄ parę :) Oddająca zgromadzone za dnia ciepło posadzka wieczorem przyjemnie ogrzewa stopy, zaś zachodzące słońce dokazuje w złotych „dachówkach” pagody.
Na dziedzińcu nastrój rozmodlenia. Medytacjom oddają się zarówno przybyli tu mnisi, jak i pielgrzymujący świeccy. Liczni oddają także cześć buddzie poprzez obmywanie- polewanie jego licznych wizerunków wodą z blaszanych kubków.
Rzecz ma się podobnie jak z podglądaniem ulicznego życia w Bangkoku; siąść, patrzeć, patrzeć, patrzeć…

Zarówno do Rangunu, jak i samej Shwedagon wracamy trzy tygodnie później, w przeddzień powrotu do Polski.
Zachłystuję się wtedy ranguńskimi porankami. Zapachem kwiatów bzu, które sprzedawane wyłącznie o świcie odświeżają i zdobią później witryny sklepowe, lusterka samochodowe, wnętrza mieszkań… O 6″ rano w Rangunie, przez godzinę, chmury samochodowych spalin, kanały, rynsztoki… wszystko ma zapach bzu. Niesamowite.
Obrazy budzącego się serca Birmy długo jeszcze świdrują wyobraźnię…

Mandalay, drugą co do wielkości metropolię odwiedzamy w drugim tygodniu podróży. Podobnie jak w przypadku Rangunu, traktujemy ją transferowo, w drodze do Bagan, jako punktu wypadowego do starożytnych stolic Birmy- Amarapury i Inwy, oraz górskiego Pyin Oo Lwin.

Każde z odwiedzanych miejsc wokół Mandalay kipi od turystów. Takiej ich ilości nie spotykamy w Birmie nigdzie wcześniej i nigdzie później. Zrobienie zdjęcia wolnego od bohaterów z małymi japońskimi aparacikami w kadrze graniczy z cudem. Klimat każdego z miejsc zabity… Tekowy most U Bein- molo w Sopocie, Inwa ze swoimi bryczkami ciągnionymi przez umęczone konie- Morskie Oko.

Na pocieszenie, na Inwie trafiamy na uroczystości przyjęcia dzieci do nowicjatu (ichnia Pierwsza Komunia). Niesamowicie radosna i kolorowa to uroczystość. Takie Boże Ciało w klimacie Love Parade. Pięknie, tylko… Przeciskając się pomiędzy ciągniętymi przez woły drewnianymi wozami zahaczam o jakąś śrubę i pruję portki na długości.
Tego samego dnia gubię czapkę, fragment plecaka i palę ładowarkę aku do aparatu…

Przy okazji małe wyjaśnienie i zarazem przestroga dla udających się do Birmy. W całej Birmie nagminnie odcinany jest prąd. Dzieje się to albo regularnie, jak w przypadku Ngwe Saung Beach gdzie prąd jest od godziny 20″ do 6″ rano (w tym czasie nie ma wody), albo jak w przypadku Mandalay- często i nieregulernie. W takiej sytuacji hotel odpala swój wielki znajdujący się przy dzrwiach wejściowych agregat. Kupa dymu, ale prąd jest. Poblem pojawia się gdy w międzyczasie komunalka na przemian to włącza, to wyłącza miejski prąd. Napięcie skacze radośnie 230 – 460 volt. Da dan! Żegnaj ładowarko!

Samo Mandalay, poza klimatami portowymi- miejscem przeładunku drewna tekowego, nie zdobywa naszych serc. Być może to kwestia małej ilości czasu by lepiej je poznać…

Mandalejskie warsztaty i manufaktury. Pierwsza z nich to „wytwórnia” złotych listków, które służą do oklejania wizerunku buddy. Szczerozłote, bardzo cienkie listki wykuwa się (prasuje) uderzając drewnianymi młotkami. Można je potem kupić w jednej ze świątyń i własnoręcznie przykleić buddzie, np. na brzuszku :) Birmańska „taca”.


Przed nami 10 godzinna podróż łodzią do Bagan…

Comment

Your email is never published or shared. Required fields are marked *