4. Krajobraz z pagodami

Z Mandalay do Bagan można się dostać na trzy sposoby: autobusem, slow i fast boat’em. Tym pierwszym juz się przeprawialiśmy (bardzo-fajnie-nie-tym-razem), slow boat (miejscowi z inwentarzem; kursuje tylko w niedziele), pozostaje zatem fast boat – opcja dla turystów. Skojarzenia mam takie jak Wy – że szybko, że dziób z laminatu do góry się unosi, opalony kapitan, może nawet siedzenia z białej skóry…
Cóż, ten chyba odpłynął… Nasz niczym się nie różni od slow, poza tym, że cena x4 i brak inwentarza. Jednostka, jak to w Myanmar, 30+, typ wycieczkowca IRENA z napędem pyrkosz-pyrkosz-a-nie-jedziesz, trap, schody, barierki z limitowanej serii „bikerful”…
Co tam, płyniemy. Pierwsze dwie godziny naprawdę niezła frajda. Rześka bryza, piwo za 3000kts, prażynki pogorzelickie (w bonusie do piwa) spożywane przy walącym sadzą kominie smakują jak nigdzie indziej… I na tym koniec frajdy. Na kolejne piwo nas nie stać, nie mamy bierek… Sam rejs, głównie ze względu na monotonność linii brzegowej ogromnej Irrawady raczej nudnawy. Po obu stronach rzeki pustynia. Tak więc drzemka, spacer po górnym, dolnym, środkowym pokładzie, drzemka, spacer… Przydałby się jakiś gupi kaowiec.

Po 10 godzinach rejsu, na klifie zaczynają majaczyć pierwsze stupy.
A więc to ten słynny Bagan…

Birma nazywana jest Krainą Tysiąca Pagód. Mała niedorzeczność. W samym tylko Baganie, na obszarze 40 km kwadratowych, jest ich ponad dwa tysiące. Myślę, że w skali całej Birmy rzecz idzie jeśli nie w setki, to na pewno w dziesiątki tysięcy.
Czym są owe bajkowe stupy/pagody – budowle, które czynią Birmę tak rozpoznawalną?
Otóż z jednej strony są miejscem pochówku, swoistym nagrobkiem zbudowanym na prochach zasłużonych mnichów, z drugiej hołdem oddanym buddzie. Miejscem, w którego cieniu można przysiąść, pomodlić się, złożyć świeże kwiaty, przykleić złoty listek.
Co ciekawe, budowle owe potrafią być naprawdę okazałych rozmiarów, mimo to (poza nielicznymi wyjątkami) wypełnione są cegłami; bez komnat, korytarzy, podziemi, itp. Regułą są wnęki z wizerunkiem buddy i ewentualnie (w przypadku tych naprawdę wielkich) korytarz, którym -uważając na węże- można sobie zafundować dokolaśny spacer.

Sam Bagan naprawdę jest magicznym miejscem. Spędzamy tu blisko 5 dni, a wyjeżdżamy bez najmniejszego znudzenia. Co więcej – z żalem.
Nie brakuje w Baganie turystów, mimo to są tak rozpierzchnięci, że przy odrobinie szczęścia błądząc rowerem pomiędzy kolejnymi pagodami, można ich nie spotkać przez cały dzień. Gdyby jednak ktoś czuł się nadto wyalienowany, mamy Shwe-san-daw Paya – pagodę zachodzącego słońca. Każdego wieczoru parkuje tu jakies dwadzieścia autokarów, dziesiątki bryczek i rowerów. Na zachodniej ścianie w świetle zachodzącego słońca słyszymy wtedy samurajskie: łooooo, takataaaa, jakaaaaaaa, łooooo……. I tak pół godziny, po czym znowu pusto.
Każdego dnia wstajemy o 5:30, by na rowerze, wspomagani latarką szukać dojazdu do kolejnych „sanrajs” pagód.
Cokolwiek by mówić, Shwe-san jest najatrakcyjniejsza fotograficznie. Poranki nie są tu jednak tak hardkorowe w kwestii liczebności turystów (komu by się chciało wstawać) Autokarów brak, jakaś 1/50 populacji względem tego co wieczorem. Zresztą, populacja czeka aż cała słoneczna tarcza ukaże się oczom i zwiewa na śniadanie. W momencie kiedy zaczyna się rzeczywista fotograficzna rzeź, gdy słońce jakieś 20 stopni nad horyzontem zaczyna rozświetlać mgły, na stupie pozostajemy sami. Wariactwo…

„Cmentarz” pagód… Shwe-Inn-Thein-Paya. Inle Lake.

bckst foto: P.Lukomski

 

 

Comment

Your email is never published or shared. Required fields are marked *