Nasz pierwszy krok w Azji. Przed przekroczeniem granicy Birmy mamy tutaj spędzić trzy dni. Po pierwsze, po to by choć odrobinę poznać ten piękny moloch, poczuć zgiełk, zapach ulicy. Po drugie, by zasmakować najlepszych na świecie i tanich jak barszcz potraw, bo -rzekomo- kilka dni później w Birmie będziemy przymierać głodem, albo przez miesiąc rozsmakowywać się w jałowym kurczaku z ryżem.
Pomimo faktu, że Khao San, na której mieszkamy jest mocno turystyczną/backpackerską dzielnicą, to biali turyści (no, może poza samą Khao San Road) giną w mrowiu autochtonów.
Zarówno w Tajlandii, jak i w Birmie, poza nielicznymi wyjątkami, świadomie omijamy licznie oblegane przez turystów świątynie i posągi: buddy stojącego, leżącego (tutaj kolejne podkategorie: na prawym, lewym boku), uśmiechniętego, z dużym piwnym brzuszkiem, z mniejszym, po napojach gazowanych, itp.
Nie z ignorancji, a ze względu na czas i mnogość białych w tych miejscach…
Przy pierwszym kontakcie Azja uderza Europejczyka jak obuchem w łeb. Poukładany, schematyczny, grzecznie czekający na zielone światło wchodzi w świat, w którym nie kodeksy, dzienniki ustaw, a ulica i jej realia ustanawiają prawo.
Magia, którą można chłonąć godzinami. Patrzeć, patrzeć, patrzeć… Ot, choćby siedząc w jednej z knajp, popijając Chang i zajadając kaczkę z grillowaną bazylią (nasz tajski przebój :)
Skoro jesteśmy w temacie, zachwyty uliczną kuchnią w Tajlandii nie są przesadzone. Za równowartość orlenowego hot doga możemy się nawtrząsać pyszności: kaczki po pekińsku, kurczaków, świninki i wołowiki w sosach hot&sour, sweet&sour itp, wszelkiej maści smażonych makaronów, ryżu z warzywami… Itp. Cenowym wyjątkiem w tym niebogębnym raju dla oszczędnych są świeże owoce morza. Pomni porad Bartka postanawiamy zatem: wszelkie pływające żarełko odkładamy do czasu wizyty w birmańskiej Ngapali Beach.
Bangkok uznawany jest za największe gniazdo rozpusty na świecie. Cóż, poza kilkoma propozycjami taksówkarzy: „hej, mister, lejdi bum bum”?, nie jest nam dane tego doświadczyć. Pomysł Gena by Tajki w ramach ping pong show zamiast wypisywania kartek z pozdrowieniami, uzupełniły nam wnioski wizowe także legł w gruzach :)
Na każdym kroku można natomiast spotkać salony, ba wręcz ogródki masażu, w których zarówno miejscowi, jak i turyści oddają się w ręce tajskich oprawców.
Za równowartość ok. 20 pln można doświadczyć godzinnej rozkoszy i cierpienia w jednym (nie wiedziałem, że tyle chrzęstu moje ciało może z siebie wydobyć :)
Drugi bangkocki dzień poświęcamy w całości na szwędanie się po jednym z największych na świecie (o ile nie największym) China Town i sąsiadującym India Town.
Mijamy centra dystrybucji japonek (chinek?), sprzętu optycznego Can(i)on, Nikun, maczet, scyzoryków, noktowizorów, itp.
Tutaj Gen dokonuje dwóch prób nabycia rzeczy niezbędnych w Azji: a) japonek. Wybiera model bardzo ok, cena także przystępna, tyle, że pani podaje mu paczkę 10 par (nie wiem dlaczego, ale rezygnuje), b) okularów przeciwsłonecznych. Te, których dizajn mu odpowiada mają mały feler: wypadające szkiełka przy pochyle w przód.
Maruda odpuszcza zakupy.
Bangkok potrafi hipnotyzować. Nie tylko europejczyka. Spotkana później para amerykanów stwierdza, że emejzing, krejzi i w ogóle. „Niesamowite, mają tam nawet sky train, podczas gdy nasze Sanfrancisko- nie!” Zaiste niesamowite…
Jakiś haczyk w tej nieopisanej magii? Owszem, skwar sięgający 35 stopni i wilgotność, jakieś 90%. Lepiąco-klejący koszmar.
Kto nie śmiga na skuterze, ten ma przesrane.
Żegnamy się z krótką tajską przygodą. Właściwie bez żalu. Wszak ta właściwa, birmańska, ma się dopiero zacząć. Jutro o 11:00 wylot do Yangon…. Dobranoc.
Świetny street w mieście aniołów, mnich z papierosem i BW z transportem extra!
No jasna cholera, jak się robi takie dobre foty !?