9. Ngwe Saung Beach

Tak jak ruszyłem z blogiem z kopyta, tak siadłem. Jak wygląda sytuacja obecnie, widać po znacznikach dat…
Fakty? Co roku o tej porze blog i ja nie przepadamy za sobą.
Co zrobić gdy długość dni jest odwrotnie proporcjonalna do ilości wolnego czasu i zajętości myśli?
Gdy pisanie staje się męką, a uwagę pochłaniają brrrości?

Wracając do Birmy. Ta dziś wydaje mi się już tylko wariackim snem. Nawet gdy patrzę na zdjęcia, ciężko mi uwierzyć, że stałem po drugiej stronie aparatu łapczywie upychając kolejne obrazy w zakamarki pamięci.

Ngwe Saung Beach. Nasza ostatnia destynacja w Birmie.
Przy pierwszym wpisie wspominałem, że w czasie pobytu w Birmie kilkakrotnie miałem łzy w oczach. Jazda na złamanie karku skuterem po plaży z Undisclosed Desires Muse na uszach z pewnością do tych chwil należy (i bynajmniej nie o podrażnione wiatrem oczy tu chodzi :).
Z uwagi na zamknięte dla turystyki MraukU, na wybrzeżu spędzamy więcej czasu niż zakładaliśmy. Po dotychczasowych trudach podróży, kilkunastogodzinnych przejazdach, wspinaczkach i wielu złażonych kilometrach, na wybrzeżu stawiamy na total chillout. Tak też się dzieje.
Spimy w bungalowie na plaży. Murowano-słomiany domek w kurorcie z szumem morza, widokiem zachodzącego słońca, itp. Miejsce piękne, mimo to… Zastanawiają nas solidne moskitiery, które przygotowali pracownicy resortu. Wszak po komarach ani śladu, innego latającego robactwa także nie widać.
Odpowiedź przychodzi pierwszej nocy.
Ze spaniem jest problem. Duchota nieziemska. Prąd co prawda włączają o 19″, jednak szybko orientujemy się, że nasz klimatyzator pozbawiony został wnętrzności. Air conditioner by myanmar – wielka pusta pucha z wiatrakiem, w środku której ptaki uwiły gniazdo. Kupa huku, mało dmuchania. Kolejne pyrkosz-pyrkosz-a-nie-jedziesz.
Przebudzamy się zatem w nocy, a w zasadzie to coś nas przebudza. Zapalam latarkę i przez chwilę czuje sie jak w gabinecie doktora Dolittle. Kupa uciekających ogonów, włochatych tułowi, ptasiego skrzeczenia. Rano rozpierducha i odkrycia w stylu: nie ma orzeszków, które leżały wysoko na atrapie telewizora (dochodzimy później, że gryzonie najprawdopodobniej mają układ z rezydującą na poddaszu papugą. Zapewne jakieś liny, kaski, itp)
Innym razem w czasie sjesty ubijam głową podusię tak by miękutko mnie otuliła. W tym momencie słyszę/czuję chrobotanie. Najpierw idzie na Gienasa, że jaja sobie robi, ale nie, ten jest w bezpiecznej odległości, chrapie. Podnosząc z pewna taką dozą nieśmiałości podusię widzę półmetrowego jaszczura (ten najpewniej miał układ z moskitierą). Ale spoko, wszystko stworzenie bardzo pozytywnie nastawione. Wysikać się w nocy pozwoli, z umywalki grzecznie usunie gdy twarz trza ochlapać. Nłesanbicz…

Dni upływają bardzo leniwie. Po raz pierwszy od czasu przylotu do Birmy doświadczamy wakacyjnego klimatu -muszę dodać- za dość śmieszne pieniądze. Skutery cały dzień do dyspozycji. Za dnia owoce morza, pływanie na dętkach, samogonne browary w wioskach rybackich. W nocy rozmowy z zamoskitierowymi przyjaciółmi…

Wpisy o Birmie zaczynałem nieco nostalgicznie i -cóż począć- w takiej tonacji je kończę.

Za chwile blog przybierze swą pierwotną postać. Będzie biel, czerń, mnóstwo uśmiechów i emocji… Cóż jednak, jeśli trwających dzień, dwa, może tydzień. Potem powroty na tor maratonu…
Nie po birmańsku to :)

Comment

Your email is never published or shared. Required fields are marked *